piątek, 7 sierpnia 2009

Aspindza Aleksandra Wspanialego :)

Nie mamy szczescia do pogody ale mamy szczescie do ludzi. Urzekanie Was nasza historia. Wieczorem siedzac przy przejsciu granicznym i jedzac booogate lawasze zastanawialismy sie czy isc spac nad pobliskie jezioro czy lapac gdziekolwiek by nastepnego dnia dotrzec do lezacej na uboczu Wardzi. Dlugo myslec nie musielismy bo zatrzymal sie kamaz pracujacy przy ramoncie drogi i zapakowaszy nasze palecaki na przyczepe (do przewozenia asfaltu) a nas do srodka pomknal z nami do Wardzi !! Jazda byla ekstremalana. Droga byla szutrowa, ramontowana, slonce swiecilo prosto w oczy a kierowca w wysmienitym "zielonym" humorze scigal sie z drugim kamazem trabiac przy tym niemilosiernie. Pozniej faza mu przeszla i spokojnie o zmroku wjechjalismy w przepiekna doline wiodaca do Wardzi. Tam zostalismy przekazani marszrutkarzowi, ktory za friko zawiozl nad do Wardzi :) Po wygodnej, cieplej i przespanej nocce nad rzeka udalismy sie zwiedzac skalne miasto. 2/3 miasta runelo podczas jednego z trzesien ziemi i teraz zostalo tylko 600 komnat, z ktorych mozna ogladac 300. Na nas najwieksze wrazenie zrobil kosciol z orginalnymi freskami z XII wieku. Niestetu plal dokuczal i zmeczenie z dnia poprzedniego dawalo o sobie znac. Naoliwilismy zatem ciala zlotym napojem Kazbegi i ruszylimy lapac stopy by dotrzec do Bordzomi. Nie dane nam bylo jednak zajechac daleko... Pierwszy stop dnia okazal sie ostatnim. Po ktorkiej podwozdze do Aspindzy zostalismy zaproszeni do domu jednego z naszych dobroczyncow (Pani Nany), gdzie pojedlismy smacznie i tresciwie i polilismy tak samo (wina domasznego cudnego). Tam sie dowiedzielismy ze nasz kierowca jest burmistrzem miesciny :) Jako gospodarz zaproponowal nam nocleg, z ktorego slusznie! skorzystalismy. Po pierwszym obiedzie pojechalismy zatem do magistratu i na wycieczke po okolicy. Burmistrz pokazal nam inwestycje w Aspindzy i zabral w plener na piwo. Prosto z wycieczki pojechalismy na garden party. Mieszkancy ulicy, przy kotrej przyszlo nam nocowac w przeddzien rocznicy wybuchu wojny z Rosja urzadzili plenerowe przyjecie. Stol zastawiony dla 30 osob poniescil ich troszke wiecej :) Atmostefa byla mila i pinkikowa, choc nie zapomniano o toastach za ofiary wojny, za pokoj (byli wsrod nas tacy, ktorzy w zeszlym roku stracili na wojnie bliskich). Ciekawe bylo, ze na przyjeci byli (poza 1 osoba) sami sasiedzi. Sasiedzi kotrzy sie lubia, zyja ze soba w zgodzi, kotrych drzwi dla innych sa zawsze otwarte. To byla fatnastyczna impreza. Nie zabraklo milych ludzi i dobrego jedzenia (kozy, barana, chaczapuri, serow, owocow) oraz mnostwa domowego wina. Ah! Przyjecie odbywalo sie w ogrodzie, w ktorym pod ziemia zakopane byly cysterny z winem :) Dziekujemy gospodarzom! Didi madloba! Rankiem zeszlismy na sniadanie (cieple i obfite) zakropione na dobry poczatek dnia, czymze innym... dwoma dzbanuszkami wina na 4 osoby. Najedzenie wsiedlismy z burmistrzem do autka i po chwili zostalismy poinformowani, ze do Bordzomi zawiezie nas jego szofer!! Zaterm terenowa toyota pomknelismy do uzdrowiska pic wode i kurowac watrobe;)
Znalezlismy kwatere z ladna lazienka (wazne!) i milymi wspollokatorkami - Paniami badacymi potomkiniami emigrantow z czasow powstania styczniowego! Jestesmy juz po spacerze do parku zdrojowego, po wodzie bordzomi i idziemy ciekawie spedzic wieczor cwiczac nasz rosyjski. Pozdrawiamy serdecznie!! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz